środa, 14 marca 2012

Polandia.

Poleciałam, dwa tygodnie byłam i wróciłam.
Odpowiadając na pytanie z poprzedniego postu: czy bliżej jest z Gdyni do San Francisco czy na odwrót, stwierdzam, że jednak zależy to od tego, na którym kontynencie się stoi i jak bardzo chce się w danym mieście być.
A jeśli chce się być w dwóch miejscach jednocześnie to jest to albo choroba psychiczna albo choroba podróżnicza ;)



Ale do rzeczy.
Lot do Polski minął bezproblemowo. Przesiadkę miałam we Frankfurcie, gdzie miałam przyjemność czekać aż 6 godz, bo PanPilot tak się śpieszył, żeby mnie jak najszybciej dowieść do domu, że doleciał za szybko. No i udało nam się ominąć korki bo śmignęliśmy nad Grenlandią.

W Gdańsku wylądowałam za to punktualnie, wykończona zmianą czasową i wygnieciona liliputowymi siedzeniami w samolocie.
Ale wszystko wynagrodził mi widok famili, która czekała na mnie zaraz przy odbiorze bagażu.
Czekałam na to baaaardzo długo.
Nigdy jeszcze nie wyjeżdżałam z domu dłużej niż na 3 miesiące.
O zmianie kontynentu już nie wspomnę.
Pierwsze wrażenie w kraju?
Siostra bardzo urosła, drogi się zwęziły, a wszystko dookoła: domy, drzewa zrobiło się cholernie malutkie.
Wyszła na wierzch 8 miesięczna gigantomania amerykańska.
W drodze do domu nie wiedziałam czy się rozglądać, opowiadać, słuchać czy paść ze zmęczenia.
Robiłam więc wszystko naraz.
Multitasking, level hard.
Padłam po 2. w nocy.
Dzień po, spałam do 11 chociaż słyszałam, że Mama i tak się czaiła pod drzwiami dużo wcześniej.
Ach jak ją korciło, żeby mnie obudzić.
Najchętniej w ogóle by mi nie pozwoliła spać, bo: "przecież czas na się kurczy!"
Kurczył się i to niesamowicie.
Skurczybyk jeden.
Dwa tygodnie spędziłam głównie na byciu z familą i na bieganiu od lekarza do lekarza, przeglądzie technicznym ciała, kupowaniu rzeczy z listy MuszęToPrzywieźćZPolski i robieniu tysiąca innych rzeczy.
Grafik pękał w szwach.
Przydałby się jeden tydzień więcej, żeby poświęcić go na zwykłe nacieszenie się wszystkimi i wszystkim.

Lot  powrotny do USA ciągnął sie niemiłosiernie długo.
Na dodatek usiadł koło mnie pan objętościowo większy niż przeciętny fotel jest w stanie pomieścić i z radością zakomunikował, że cieszy się, że mamy przed sobą tyle godzin lotu, bo będziemy mogli sobie pogadać.
Wzrokiem natychmiast wybrałam 4 długie filmy, które miałam zamiar obejrzeć byle tylko w ciszy i spokoju dolecieć do San Francisco.
Cisza i spokój zostały brutalnie przerwane jakieś 4 godz przez lądowaniem, kiedy to ów współtowarzysz zgniótł swoją, objętościowo większą niż normalnie ręką, swój plastikowy kubek z czerwonym, najczerwieńszym winem i wylał to na mnie.
Na mnie, moją ukochaną bluzkę, sweter, okno samolotowe, siedzenie i dywan.
Winowa masakra.
Kropki były wszędzie.
Mruknęłam pod nosem siarczyste, polskie przekleństwo i oczami wyobraźni widziałam jak wyrzucam bluzkę i nowy sweter do kosza.
Pan się jednak trochę przejął i kiedy stweardesa odpowiedziała mu, że samoloty niestety nie mają na wyposażeniu środka to usuwania plam po winie, dał mi 10$ i powiedział gdzie mogę kupić specjalny spray, i że to działa nawet na zaschniętych plamach.
Co mi po dyszce jak do samego końca lotu  musiałam się dusić w oparach wina, od których było mi  strasznie niedobrze.
Kiedy wróciłam do domu Młody już spał, ale Młoda jeszcze się kręciła.
Widać było, że się stęskniła. Chciała koniecznie ze mną spać, cały czas za mną chodziła i chciała koniecznie pomóc się rozpakować i streścić ostatnie dwa tygodnie, kiedy mnie nie było.
W końcu mamie udało się ją wygonić do spania.
A ja padłam jak kawka na wyro, bo rano pobudka o 6.20.
Młody  też się bardzo ucieszył na mój widok.
Przytulał się i siadał na kolanach przez parę następnych dni.
A kiedy wychodziłam z domu z walizką, którą pożyczyłam od koleżanki, to spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem i ze smutną miną spytał "Ale wyjeżdzasz? Znowu?"
I jak tu nie kochać.

Tyle z wyprawy. To może jakieś ciekawostki przyrodnicze.
-klamki w stanach są dużo niżej niż w pl :P
-samochody jeżdżą jak szalone! wszyscy chcieli mnie rozjechać. co jak co, ale w usa kultura jazdy i przestrzeganie przepisów stoją na duuuuuużo wyższym poziomie niż u nas.
-pani w Rossmanie gdy poprosiłam o dwa rachunki: "a co ja będę się domyślać co pani tu chce na jeden rachunek a co na drugi, ja nie będę w tym koszyku grzebać! pani to wszystko powyciąga a ja to normalnie skasuję!!" żyłka mi aż wyszła. a na koniec pani kasjerka tym razem już z uroczym uśmiechem spytała: "A grosik pani może ma? "   a ja jej NIEEEEEE@#$!%^!
och złośliwa bestia ze mnie.
wtedy właśnie zatęskniłam za uprzejmościami kasjerek w hameryce, pytań czy wszystko kupiłam co chciałam, że jakież to piękniutkie marcheweczki dziś wybrałam i zupka na pewno będzie przepyszniutka. a może potrzebuję siateczkę i zanieść mi zakupki do samochodziku?
to jest naprawdę niesamowite jak takie uprzejmości, sztuczne czy nie sztuczne, działają na nastrój.

Szczerze mówiąc to miałam więcej perełek, ale zapomniałam :P
Jak mi się przypomną to dopiszę :)


A teraz kącik filozoficzny:

Jednego dnia jechałam autobusem, trasą centrum miasta-dom, którą pokonywałam miliony razy.
I nagle poczułam się bardzo dziwnie. Jakbym nigdy nie wyjechała z Gdyni.
Jakby cały wyjazd do USA to był nierealny, wczorajszy sen.
Wytwór wyobraźni.
Bo przecież tak jak zawsze wracałam z zakupami, w domu czeka Mama z obiadem, Tata ogląda Discovery,  a Sioster zaraz wróci ze szkoły i trzeba się będzie kłócić o kompa, bo każda będzie twierdzić, że jej rzeczy są milion razy ważniejsze niż tej drugiej.
(A i tak wiadomo, że chodzi o facebook'a.)
Nic się nie zmieniło.
Mijałam te same budynki, autobus wpadał w te same dziury, kanary wsiadły na tym samym przystanku co zawsze.
Dopiero jak otworzyłam portfel, żeby pokazać im bilet, spojrzałam na moje nowiusieńkie, kalifornijskie prawo jazdy.
Skoro patrzyło z niego moje zdjęcie to znaczy, że jednak to chyba ja tam byłam.
Czyli jednak mi się nie przyśniło.
Naprawdę to widziałam.
Niekończący się Grand Canyon, wcale nie złoty Golden Gate, aleję sław w Los Angeles i milion innych rzeczy.
I wtedy ucieszyłam się, że za parę dni tam wrócę, bo zdałam sobie sprawę ile rzeczy mam jeszcze do zobaczenia. Ile mi zostało!
Głód podróżniczy.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Mam nadzieję, że te dwa lata mi wystarczą na tyle, żebym się najadła.
Bo na kolację i tak wrócę do domu...

Po tych dwóch tygodniach w Polsce musiałam sama ze sobą trochę pogadać i ustalić jedną wersję tego gdzie chcę być za ten kolejny rok.
Rozum swoje, a serce swoje.
Negocjacje trwały dość długo.
Bo rozdarta byłam bardzo.
Chciałabym mieć ciastko i zjeść ciastko.
Podoba mi się bardzo tutaj, ale.
No właśnie ALE.
Jak jest 'ale' to znaczy, że to nie jest to czego się szukało, więc trzeba iść do przodu i szukać dalej.
Wersja ostateczna jest taka, że wolę być z rodziną w deszczowej Gdyni, niż bez nich w słonecznej Californii.
Więc nie będę tu szukała pracy, nie będę kombinowała jak tu zostać legalnie, pół legalnie albo i nielegalnie czy udawała przykładną studentkę na studenckiej wizie.
Po prostu będę korzystała z tego, że tu jestem, robiła to na co mam ochotę, zwiedzała to co chcę,
tyła od lunchów i brunchów na mieście, i cieszyła się każdą chwilą. O!
A kiedy trzeba będzie wrócić to grzecznie wrócę....
...i zapewne wykombinuję coś znowu :P

Minął już tydzień od kiedy wróciłam i wiecie co.. tym razem mam uczucie jakbym wcale z CA nie wyjechała...
I weź się tu człowieku połap!


Na koniec zdjęcie z przemytu polskich wyrobów czekoladowych do USA.
Niestety Ptasie Mleczko ze względu na ptasią grypę i kategorię wagową musiało zostać wypakowane podczas odprawy.

10 komentarzy:

  1. Oooooo ta ja u ciebie w weekend jestem hehe ;) Mniaaaaam...

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, Gdynia jest miastem w Polsce, które ma najwięcej godzin słonecznych! Więc od "deszczowej" mi tu proszę nie wyzywać :P

    Trzymaj się tam Kochana :*
    Pozdrowienia z Brukseli - też jestem na wygnaniu ;)
    Aducha

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałam takie same odczucia jak wrociłam na tydzień(tylko) do Polski :)
    I też tęskniłam za tą nieszczerą/szczerą californijską uprzejmością ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. ahhh uwielbiam Twoj sposob pisania! dzisiaj bylam w mej pracy i jak zobaczylam Twego posta od razu lepiej mi sie zrobilo, lubie zagladac na Twojego bloga zeby poczuc sie choc troche jak w SF :) moze i mi sie uda kiedys tam dotrzec:)

    OdpowiedzUsuń
  5. napisz, co jeszcze bralaś z polski do usa jak możesz :)

    OdpowiedzUsuń
  6. czegoś mi brakowało od pewnego czasu i nie wiedziałam czego.. jak przeczytałam Twoją notkę to od razu mi się przypomniało :D
    w tamtym rankingu zdecydowanie powinnaś zająć pierwsze miejsce, pozdrawiam!:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzięki dziewczyny za wszyyyyystkie miłe słowa :D :D
    aż się szczerzę z radości do komputera :D

    lecewkulki- z polski zabrałam głownie te słodycze:P a poza tym typowo babskie upiększacze: mleczko do demakijażu i maseczki, bo tu ze świecą można ich szukać, plus kremy do twarzy i sporo lekarstw na najróżniejsze choróbska, bo ciągle mnie tu przeziębienia i chrypki łapią, a nie chcę na sobie testować działań ubocznych amerykańskich leków :P

    OdpowiedzUsuń
  8. Czyli jednak wracasz... , jeżeli tak czujesz to w porządku :) uwielbiam czytać twojego bloga
    !

    OdpowiedzUsuń
  9. ale teraz nie wracam :) zostaję na drugi rok, więc jeszcze trochę moich wypocin się naczytasz :)

    OdpowiedzUsuń